Zero waste. Najgorętszy trend tego roku – przynajmniej w kręgach osób zainteresowanych minimalizmem i ekologicznym stylem życia. Idea ograniczania odpadów do zera zatacza coraz szersze kręgi i bez wątpienia przyczyniło się do tego zarówno zainteresowanie mainstreamowych mediów, jak i dwie świetne książki, które pojawiły się niedawno na rynku wydawniczym – pierwsza to klasyk zero waste autorstwa Bei Johnson, czyli „Pokochaj swój dom”, druga to książka Kasi Wągrowskiej „Życie zero waste”.
Mimo, że tematyka odpadowa jest obecna na łamach Ekologiki właściwie od samego początku (jednym z pierwszych artykułów był ten o foliówkach, a jednym z najbardziej poczytnych tekstów w historii bloga to ten, w którym przedstawiam 12 sposobów na ograniczenie odpadów), a sama uważam się za dość zaawansowaną w eliminowaniu śmieci, to nie udało mi się oprzeć magii hasła zero waste. Zanim się obejrzałam zostałam moderatorką rozrastającej się w ekspresowym tempie grupy Zero Waste Polska, współzałożycielką Polskiego Stowarzyszenia Zero Waste i jego reprezentantką na kongresie Envicon. Filozofia zero waste wdarła się w moje życie i narobiła niezłego… bałaganu. Ale im bardziej zagłębiam się w jej meandry, tym mocniej przekonuję się o utopijności „zera” i coraz częściej zadaję sobie pytanie – gdzie są moje granice? Chyba znam już odpowiedź.
Pachnące gacie
Kto śledzi profil Ekologiki na facebooku ten wie, że mój mąż to człowiek ciasteczko, troskliwy miś i najczystsze złoto. Ze stoickim spokojem przyjmuje moje najbardziej szalone pomysły mające uczynić nasze życie bardziej ekologicznym, a jeśli nawet coś nie zyskuje mężowskiej aprobaty od razu, to moje spojrzenie zbitego psa, racjonalne argumenty i odrobina więcej czasu do namysłu czynią cuda. Mało co budzi u mojego męża kategoryczny opór, jednak w sprawach dla niego istotnych mogę spodziewać się subtelnych, choć długotrwałych i upartych negocjacji.
I to jest właśnie przypadek gaci.
Odkąd rok temu porzuciłam sklepowe proszki do prania na rzecz środków domowej produkcji, temat „pachnących gaci” wracał jak bumerang: „kochanie, bo ja bym bardzo chciał, żeby pranie ładnie pachniało”. Nie to, żeby tekstylia potraktowane pastą piorącą pachniały brzydko, o nie, one po prostu nie pachniały… wcale. W końcu to ja ugięłam się pod naporem mężowskiego wzroku, który powoduje, że roztapiam się jak masło i uznałam, że radość najważniejszego mężczyzny w moim życiu płynąca z prozaicznego faktu posiadania pachnących gaci jest zdecydowanie ważniejsza niż fanatyczne dążenie do eliminowania odpadów, w dodatku kosztem jakości naszej relacji. Szklana buteleczka po olejku eterycznym wydaje się stosunkowo niewielką ceną wobec korzyści dla naszego małżeństwa, których istotą nie są wcale pachnące gacie, ale zaspokojenie potrzeby bycia wysłuchanym.
Zawartość vs Opakowanie
Wkroczenie na ścieżkę zero waste niesie ryzyko przejścia przez etap zapału neofity objawiającego się poczuciem ekscytacji jeśli tylko uda się znaleźć produkt bez opakowania. Hola, hola, to nie moja bajka. Bo co z tego, że kupię kawę do własnego opakowania, jeśli przy jej uprawie pracowali niewolnicy lub dzieci? Co z tego, że kupię szampon w kostce, jeśli jego skład będzie wzbudzał grozę? Co z tego, że kupię ciastka unikając produkowania zbędnych śmieci, jeśli na drugim miejscu w składzie będzie olej palmowy? Co z tego, że kupię kiełbasę do własnego pudełka, skoro za tym kawałkiem kiełbasy kryje się nie tylko niewyobrażalne cierpienie zwierząt, ale szkoda dla środowiska o większej sile rażenia niż wszystkie foliówki, które zużyję w ciągu roku? Dla mnie ekologiczne życie wykracza daleko poza zmniejszanie objętości śmieci w śmietniku. Dla mnie to świadomość dalekosiężnego wpływu każdej decyzji konsumenckiej, którą codziennie podejmuję. To odpowiedzialność – za dobrostan ludzi, dobrostan zwierząt, bioróżnorodność lasów tropikalnych Indonezji, klimat na Ziemi i własne ciało, któremu chcę oszczędzić faszerowania zbędnymi chemikaliami. Jeśli przy okazji uda się ograniczyć odpady opakowaniowe – pozostaje się tylko cieszyć z wartości dodanej.
Zrób to sama!
Częstą, naturalną konsekwencją świadomej konsumpcji jest ograniczenie lub wręcz rezygnacja z żywności przetworzonej, dań gotowych, mrożonek i innych produktów, które nie przypominają prawdziwego jedzenia, a raczej tablicę Mendelejewa. Kiedy kilka lat temu zrezygnowałam z jedzenia mięsa, zorientowałam się, że muszę włożyć trochę więcej wysiłku w gotowanie, jeżeli chcę wytrwać w wegetarianizmie i w dodatku jeść smacznie i zdrowo. Zaczęło się pieczenie pasztetów, pieszczotliwie zwanych „kasztetami” z uwagi na zawartość kaszy jaglanej, past do chleba i innych dobroci kluczowych dla przetrwania. Mieliśmy epizod własnoręcznego wyciskania soków, później zaczęliśmy piec chleb, bo taki lubimy najbardziej, a na emigracji z tęsknoty za polskimi smakami sami robiliśmy twaróg. Potem przyszła kolej na własnoręczną produkcję domowego proszku do prania, mydła i domowych środków czystości. W moim odczuciu robię sporo, a matematyka bezlitośnie utwierdza mnie w przekonaniu, że poświęcam na to czas. Całkiem sporo czasu. Więc czara goryczy przechyliła się, kiedy usłyszałam kolejną błyskotliwą radę, że przecież tofu, które i tak kupuję może raz w miesiącu, mogę zrobić samodzielnie, zupełnie tak jak mleko roślinne do kawy (opowieść o tym, ile wysiłku kosztowała mnie ta zmiana pozostawię na inną opowieść). Zderzyłam się ze ścianą, bo przecież… ile można?! Oczywiście, chyba wszystko jesteśmy w stanie zrobić samodzielnie, od uprawy warzyw po szycie ubrań, tylko gdzie tu sens i logika, jeśli nakłady czasu i wysiłku przestają być współmierne do efektu. Powiecie – leniwa jest, nie chce jej się, dla mnie to pestka. Ktoś inny jeszcze dorzuci: „to ogranicz swoje wydatki i zmień pracę na taką, która wymaga mniejszego zaangażowania czasowego – to i czas na dojenie soi i migdałów się znajdzie” (true story ;) ). Rzecz w tym, że oprócz życia dobrze, chcę jeszcze mieć czas na to, żeby po prostu żyć. To co gryzło mnie od dawna w słowa ubrała – zgrabnie i niezwykle trafnie – Olga z bloga Kurzojady:
„zastanawiam się czasem kiedy wreszcie będziemy (my kobiety, red.) rządzić światem jeżeli teraz zajmiemy się produkcją mydełek z resztek mydełek i ganianiem po sklepach i bazarach gdzie nasypią nam grochu do własnoręcznie uszytej lnianej torebki a potem będziemy karmić domowe dżdżownice resztkami organicznymi i wozić kompost na działkę”
Gorzko, ale prawdziwie. Ostatecznie rzecz w tym, że paradoksalnie może mam nieco lepsze szanse zmieniać świat na lepszy popijając kawę z mlekiem sojowym z tetrapaku, niż trwoniąc czas na namaczanie, mielenie i odciskanie w tetrowej pielusze ziaren soi, po które pojadę na drugi koniec miasta, żeby kupić je bez opakowania.
Czego mnie to wszystko uczy?
Szacunku i pokory.
Szacunku wobec trwania przy własnych wartościach bez względu na modę i pokory wobec ograniczeń – moich własnych i ludzi w wokół mnie. To przypomina mi o kaczkach, które idą tak szybko jak tylko potrafią, a nasza frustracja nijak tego nie przyspieszy. To przypomina mi, że różnimy się od siebie. To, z czym ja nie radzę sobie, bo nie chcę, nie mogę lub po prostu – zdecydowałam inaczej, dla Ciebie jest bułką z masłem. I fajnie, gratuluję Ci tego, a może nawet nawet trochę w duchu zazdroszczę. To co jest pestką dla mnie, będzie nie do przeskoczenia dla Ciebie. Przynajmniej dzisiaj, bo może jutro będzie łatwiej, jeśli zrobimy to razem. A razem… Razem możemy wszystko.
Pingback: Jak zrobić mydło w domu | Ekologika - ekologiczny styl życia()
Pingback: 5 najlepszych polskich eko blogów (według skali autorytetu domeny od MOZ) + bonus | BioBrokat()